Połączone siły – nasza pani Prezes Krysia Bednarska i Biuro Turystyczne Tu i Tam Paweł Nowakowski to niezawodny duet dający pewność dobrej zabawy i niezapomnianych wrażeń. Ale po kolei.
Zaproponowana wycieczka do Budapesztu spotkała się z dużym zainteresowaniem. Tak naprawdę nasza wiedza kończyła się na tym, że stolica kraju Węgrów jest rozległa terytorialnie i ma ok. 2 mln mieszkańców, a przyjaźń polsko-węgierska zawiązana przed laty oparta jest na stwierdzeniu „Polak, Węgier dwa bratanki, i do szabli, i do szklanki”. Wybranie biura podróży nie było przypadkowe, bowiem Zosia Paliś mocno związana przez lata z SOK i naszym stowarzyszeniem, a obecnie pracownica biura wybiera dla nas atrakcyjne oferty. Zresztą z tym biurem nie pierwszy raz wyjeżdżamy i zawsze otrzymuje od nas najwyższe noty, jeśli chodzi o autobus, dobór kierowców, czy pilota-przewodnika. Na wycieczce pilotuje nam p. David Zeisky, który swą ogromną wiedzą o historii, położeniu, zwyczajach i tradycjach dzielił się z ochotą. Piękną polszczyzną, w sposób prosty i interesujący przekazywał informacje o kraju swego urodzenia. Żeby nawiązać kontakt ze słuchaczami trzeba mieć „ten dar”. Pewnie otrzymał go od matki Polki, także przewodniczki wycieczek. Był po prostu świetny, profesjonalny i opiekuńczy. To tyle tytułem wstępu.
Wyjazd ze Staszowa o godz. 3.00. Wszyscy zjawili się w komplecie gotowi na rozpoczęcie podróży. Wśród gwaru i radosnych rozmów ruszyliśmy. W Barwinku, przed granicą słowacką postój – kawa, herbata i w dalszą drogę. Drugi postój już po węgierskiej stronie na stacji Angel. Tu sprawdziliśmy ceny, pierwsze zakupy w węgierskiej walucie (oj tych zer w banknotach mają za dużo!) i już prosto do uroczego 50-tysięcznego miasta Eger – stolicy województwa.
Trzeba nadmienić, że historia Węgier jest bogata i tragiczna zarazem. Państwo, które w średniowieczu było potęgą dziś jest jednym z najmniejszych państw środkowej Europy. Eger to miasto i otaczający go region winiarski pełen barokowych zabytków, to królestwo czerwonego wina (zwanego w Polsce „byczą krwią”) i chętnie odwiedzanych przez turystów term. Nad miastem wznosi się Wzgórze Zamkowe z warownią-zamkiem, która powstrzymała Turków przed dalszą ekspansją w XVI w. Dowódcą warowni był Istran Dobo – znakomity strateg, który stał się bohaterem narodowym. Jego imieniem nazwano plac w centrum miasta. Tu jest też jego okazały pomnik. Z jednej strony placu znajduje się kościół Minorytów (narodowy kościół włoski) – jeden z najpiękniejszych kościołów barokowych w Europie. Wokół placu jakby przycupnęły urocze restauracyjki i kawiarenki. Troszkę dalej napotykamy Minaret – wieżę dawnego meczetu. To pozostałość po Turkach. Jest też siedziba biskupstwa a właściwie arcybiskupstwa oraz Bazylika Arcykatedralna pw. św. Jana Ewangelisty. Budowle robią wrażenie.
Węgry słyną z produkcji win. W Egerze najważniejszym miejscem degustacji jest Dolina Pięknej Pani. Byliśmy tam, wino piliśmy i świetnie się bawiliśmy. Naszej degustacji podano 6 gatunków. Zaczęliśmy od wina wytrawnego – białego rieslinga, potem bycza krew (z 4 szczepów winnych), następnie półsłodkie merlot, muskat – białe słodkie, jako piąte czerwone słodkie – specjalność regionu i jako ostatnie: wino lodowe z owoców późno zbieranych. Im dłużej degustacja trwała, tym było weselej. Gospodarz przygotował konkurs: kto więcej łyknie wina za pomocą wężyka. Wziąć w nim udział zdecydowali się: Zosia Tamioła (brawo za odwagę) i Paweł Ciepiela, który oczywiście wygrał zawody, bo i gardło, i mięsień brzuszny ma odpowiedni. W nagrodę dostali po butelce wyśmienitego wina. Przy naszym stoliku dowcipem popisała się Marysia Grzybowska, stwierdzając, że wszystko jej jedno czy proponowane jest wino z jednego szczepu, czy innego, bo ona sama jest już zaszczepiona. Potwierdziliśmy oczywistą prawdę, że my też.
W późnopopołudniowych godzinach przejazd do Budapesztu i zakwaterowanie w Hotelu B&B. Hotel określiłabym mianem „późny Gierek”, z pokojami 2 i 3-osobowymi. Chwila wytchnienia dla zmęczonych nóg i największa atrakcja dzisiejszego dnia – godzinny rejs statkiem po Dunaju. Powiedzieć, że było pięknie, to nic nie powiedzieć. Przywołajmy obraz, który jawił się przed naszymi oczami, bowiem opisać tego nie sposób. Na trasie rejsu mijaliśmy przepięknie oświetlone atrakcje turystyczne miasta Budy i Pesztu (istna iluminacja): Most Łańcuchowy, Most Elżbiety, Zamek Królewski, Wyspę Małgorzaty, gmach Parlamentu…. Towarzyszyła nam węgierska muzyka. Pełni wrażeń wróciliśmy na nocleg do hotelu, ale wytrwali mieli możliwość udać się na 7. Piętro, by kontynuować tak bardzo udany wieczór.
Drugiego dnia na szczęście nie rozpoczęliśmy zbyt wcześnie. Nawet padający deszcz nie był w stanie zepsuć nam humorów. Po obfitym śniadaniu, w kurtkach, płaszczach przeciwdeszczowych, bądź z parasolkami w ręku, wyruszyliśmy zwiedzać węgierską stolicę. Podzielona Dunajem na Budę i Peszt, połączona licznymi mostami, jest pełna zabytków. Najpierw Plac Bohaterów, który powstał w celu uczczenia pamięci poległych w I wojnie światowej, ale też, by upamiętnić wydarzenia z 1956r. Na placu znajduje się Pomnik Tysiąclecia z Archaniołem Gabrielem na 36-metrowej kolumnie, a poniżej kolumnada posągów 7 wojowników na koniach – wodzów plemion madziarskich, którzy przyczynili się do zjednoczenia kraju. Park Miejski to olbrzymi kompleks z pałacem, z miejskim zoo, z lodowiskami, wesołym miasteczkiem i innymi atrakcjami.
Znamy chociażby z filmu historię cesarzowej Elżbiety zwaną Sisi i Andrassjego. To postacie żywe w pamięci Węgrów. Cesarzową Elżbietę uhonorowano nazwą mostu, placu, dawnej dzielnicy żydowskiej z wielką synagogą, a Andrassy dał nazwę alei, która połączyła Plac Elżbiety z Placem Bohaterów. To ważna ulica z secesyjnymi kamienicami, willami, z Muzeum Terroru, z ambasadami. Właśnie tu elita węgierska budowała swoje siedziby z przylegającymi doń ogrodami. Bazylika św. Stefana to niesamowita budowla, to największy kościół Węgier poświęcony pierwszemu węgierskiemu królowi Stefanowi; ma wysokość 96 m (wysokość 96m często się powtarza, a to sprawą nawiązania do 2 ostatnich cyfr z daty powstania państwa).
Gmach Parlamentu Węgierskiego to jeden z największych i najpiękniejszych budynków parlamentarnych świata. W gmachu tym są przechowywane insygnia koronacyjne królów węgierskich, które są relikwiami narodowymi i symbolem państwowości Węgier.
Wzgórze Zamkowe, które w całości zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO z Zamkiem Królewskim, kościołem Św. Macieja, Basztą Rybacką, ze średniowiecznymi i barokowymi uliczkami – to miejsca, gdzie turysta czuje wielkość i potęgę Cesarstwa Austro-Węgierskiego. Czas wolny wykorzystaliśmy, spacerując i podziwiając, chłonąc ducha historii.
Na zakończenie dnia znów atrakcja. Udaliśmy się do czardy – gospody – na wieczór węgierski. Było regionalne jadło, występ zespołu, śmiech i zabawa. Tańce węgierskie z przytupem, prezentowane przez długowłosego, pełnego wigoru tancerza słusznego wieku, i tancerkę – hożą dziewczynę. Zosia Kozioł, zawsze chętna i skora do zabaw, dołączyła do tańczącego. Także Paweł Ciepiela dał się porwać tańczącej Węgierce. My ich odwagę i zaangażowanie nagrodziliśmy gromkimi brawami. Wino, można by rzec, lało się strumieniami. Było coraz głośniej i weselej. Zaczęły się tańce i toasty ze śpiewem. Pierwsza „na tapetę” poszła oczywiście p. Krysia, bo któż by inny. Należało się jej – za całokształt pracy, zaangażowanie, pomysły i ich realizację. Potem przyszedł czas na podziękowania dla naszego pilota i znów 100 lat, i zapewnienia, że my z nim nie tylko do Kotliny Kłodzkiej, ale nawet do Japonii. I moja skromna osoba znalazła się w centrum zainteresowania grupy, a to za sprawą 50-lecia małżeństwa. Małżonka wprawdzie nie było, ale co tam – było też odśpiewane 100 lat. Dziękuję bardzo, bo było mi naprawdę cieplutko na sercu.
Powrót do hotelu na zasłużony odpoczynek został zakłócony włączeniem się alarmu w hotelu. Na szczęście nic się nie stało, to w którymś pokoju zapalono jakieś zioło lub został przekroczony poziom alkoholu w wydychanym powietrzu – to oczywiście żart cha, cha.
Trzeci dzień to pożegnanie Budapesztu. Zawsze podziwiam przepiękne, stare kamieniczki z bogato zdobionymi fasadami prezentującymi różne style. A kamieniczki narożne to po prostu uczta dla zmysłów. Jeszcze ostatni raz mieliśmy możliwość oglądać atrakcje miasta. Muszę nadmienić, że wielkie wrażenie robią buty żeliwne na nabrzeżu Dunaju – to symboliczny pomnik upamiętniający Ofiary Holokaustu. Przed wojną 1/5 populacji miasta stanowili Żydzi. Zginęli z rąk węgierskich faszystów, nad brzegiem rzeki a Ich ciał nie trzeba było chować, wpadały wprost do wody. Okrutne i działające na wyobraźnię. Dunaj, tak jak wierna rzeka u naszego Żeromskiego, w swe wody przyjmowała udręczone, ciała dając im spokój i wybawienie od bólu….
My podążaliśmy wzdłuż Dunaju do Wyszehradu, dawnej stolicy kraju. Tu po 186 stopniach weszliśmy na Wieżę Salomona, skąd widok był bajeczny. W dole majestatyczny Dunaj, u góry ruiny zamku a my przygotowujemy się na turniej rycerski, oczywiście z kubkiem wina w ręce, o którego zawartość dbali hajducy w historycznych strojach. Kasztelan grodu, przy wtórze bębnów powitał nas i do wspólnej zabawy wyznaczył króla, królową, błazna królewskiego i człeka, którego król może ukarać. Z naszej grupy mieliśmy królową – to Ania Rybus i niepewnego swego losu, zdanego na łaskę królewską Pawła Ciepielę. I rozpoczął się turniej, wspaniałe widowisko. Startowało 6 rycerzy, którzy po uniżonym pokłonie parze królewskiej rozpoczęli zmagania. Były rzuty do celu grotami i oszczepami, strzały z łuku i z kuszy oraz walka wręcz. Całość przy wtórze bębnów wojennych robiła wrażenie. Strzał z muszkietu zakończył pokaz. Jeszcze tylko pokaz sokolnika i popis umiejętności drapieżnego raroga, pamiątkowe zdjęcia i rycerski gest kasztelana grodu: po dworskim ukłonie pełnym powagi ucałował dłoń białogłowy, szlachetnie urodzonej naszej Helenki Wolak.
Ruszamy w drogę. Przejazd do Szentendre – miasta założonego przez Serbów na szlaku transportu wodnego (to wiek XVI), a wiek XX to miasto artystów. Zatrzymaliśmy się w ogródku kawiarnianym, by znów degustować węgierskie wina, zrobić ostatnie zakupy w uroczych sklepikach, zjeść naprawdę pysznego langosza i pospacerować uroczymi uliczkami. Tu nikt się nie spieszy. Czas jakby stanął w miejscu. Ostatni na ziemi węgierskiej obiad zjedliśmy w miejscu niezwykłym – restauracji pełnej „staroci”. Wytrawne oko zbieracza na pewno znalazłoby tu dziesiątki, jeśli nie setki „perełek”.
Przed nami daleka droga, ale powrót do domu upływa zawsze jakby szybciej. Początkowe głośne rozmowy milkły – autokar wyciszał się – jedni drzemali, inni ze słuchawkami w uszach oglądali filmy. Nad naszym spokojem czuwał p. Dawid, a kierownica w pewnych doświadczonych rękach kierowców dawała pewność bezpiecznej jazdy. Staszów pogrążony był w głębokim śnie, gdy przed godz. 1.00 zmęczeni, ale pełni wrażeń, kończyliśmy naszą wycieczkę.
Na koniec mojej relacji garść przemyśleń i nierozwiniętych wiadomości:
– kierowcy jeżdżą jakby spokojniej, nie słychać otrąbiania, nie widać kierowców z komórkami w ręku,
– przechodnie nie są zapatrzeni w komórki,
– brak na murach malowideł i napisów sprayem, owszem, widzieliśmy ale tylko murale – a więc sztuka,
– wszystkie taksówki, jak w Nowym Jorku, mają kolor żółty,
– długie tramwaje, nawet do 56 m,
– są 3, a właściwie 4 obwodnice miasta,
– 4 nitki metra,
– dzielnice nie mają nazw, tylko numery od I do XXIII w numeracji rzymskiej.
Anna Jezierska